Co dały mi studia?

UWAGA! Ten wpis ma już 12 lat. Pewne stwierdzenia i poglądy w nim zawarte mogą być nieaktualne.

Pół roku po obronie to dobry czas, aby podsumować jeden z dłuższych, formalnych etapów nauki (bo dłuższa była tylko sześcioletnia podstawówka). Jest to okres, który pozwala nabrać dystansu do studiów (a ten dystans mi się mocno przydał po „pożegnaniu”, jakie sprezentowała mojemu rokowi uczelnia), a jednocześnie wiele szczegółów ciągle się pamięta.

Obecnie jestem programistą języka drugiej kategorii w jednym z większych holdingów zajmujących się wielkim kapitałem. :> Podsumowanie to będzie więc pewnie zdominowane przez spojrzenie na studia pod kątem ich przydatności w tym zawodzie.

Początek studiów to matematyka. Można powiedzieć, że pierwsze trzy semestry były tylko delikatnie dekorowane przedmiotami ściśle technicznymi. Matmy było do zarzygania. Podobno ma to nauczyć ludzi myślenia na wyższym poziomie abstrakcji, niż dotychczas. Może i jest w tym trochę prawdy, jednak tylko za zasługą pojedynczych prowadzących zajęcia. Pozostałe wyglądały dość szablonowo i polegały na wałkowaniu tematu do czasu zauważenia schematu, który dało się przyłożyć do większości następnych zadań – a przynajmniej do tej ich części, która umożliwiała awans na kolejny rok. Ciężko mi więc określić, na ile przedmioty stricte matematyczne pomogły mi w życiu. Pewne jest, że umiejętności wyniesionych z uczelnianej matematyki nie wykorzystałem nigdy w praktyce, a moja obecna wiedza, np. o całkach, sprowadza się do ogólników i strzępów zasad ich rozwiązywania.

Ze względu na techniczny profil uczelni i – jak podejrzewam – konieczność wyżywienia pewnej mało potrzebnej obecnie katedry, mieliśmy dużo przedmiotów związanych z elektrotechniką. Część z nich była ciekawa i ogólna wiedza w tym temacie na pewno się przydaje, jednak mam wątpliwości, czy pchanie ich na takim poziomie na informatyce ma sens – powinny być raczej realizowane w szkole średniej na poziomie ogólnym. Poza wyjątkami – przedmioty te były fatalnie prowadzone, zaś prowadzący skutecznie obrzydzali nawet najciekawsze tematy. Tak było m.in. z moimi zainteresowaniami programowaniem niskopoziomowym. Ludzie, z którymi miałem pierwsze zajęcia z dotyczących go przedmiotów byli tak efektywni w tym, co robią, że do tej pory moje szczenięce fascynacje tym tematem wspominam już tylko z grymasem na twarzy. Ci prowadzący odpychali chęcią do nauki pod każdym względem, a ich doświadczenie zawodowe oscylowało gdzieś na początku lat 90., kiedy to udało im się napisać parę linii kodu w jakimś projekcie przemysłowych wag dla PKP. :> Pozostaje się tylko cieszyć, że ze względu na rekrutacyjne tendencje, katedra ta (a teraz nawet chyba instytut) umrze śmiercią naturalną.

Ale nie ze wszystkim było tak źle. Mimo, że ciekawe zaczęło robić się dopiero od trzeciego roku, to właśnie wtedy miałem większość przedmiotów, które wciąż mi się przydają. Chodzi głównie o solidną dawkę programowania obiektowego i równolegle prowadzoną inżynierię oprogramowania.

Tę drugą mogę określić chyba jako najlepsze zajęcia na całych studiach. Wykład był dyskusją o inżynierii oprogramowania z anegdotami i praktycznymi przykładami, co w fajny sposób otwierało umysł na pewne sprawy. Na laborkach było głównie projektowanie w narzędziach CASE z naciskiem na diagramy ERD. Tego, czego się wtedy dowiedziałem, używam praktycznie codziennie do dzisiaj i nie miałem z tym nigdy potem problemów, więc wydaje mi się, że zajęcia te były dość solidnie prowadzone.

Z programowania obiektowego również wiele wyniosłem, zwłaszcza, że jeszcze kilka lat przed rozpoczęciem studiów klasy służyły mi głównie jako kontenery dla metod i nie używałem niczego poza prostym dziedziczeniem. Zajęcia z C++ pozwoliły mi usystematyzować wiedzę, ale też wielu rzeczy się nauczyłem. Ostatecznie przygodę z tym językiem podsumowałem pracą inżynierską i – poza kilkoma zleceniami – już do niego nie wróciłem. Jednak sam paradygmat programowania obiektowego jest uniwersalny, a na składni C++ opiera się większość wiodących obecnie na rynku języków programowania. Kolejnym „moim” językiem stał się PHP.

PHP nauczyłem się całkowicie dopiero na studiach. Szybko jednak zostałem neofitą, a pokochałem zwłaszcza brak jawnych typów zmiennych. Zaczęło się od prostych aplikacji w „czystym” PHP na potrzeby projektów zespołowych. Polubiłem ten język, jednak perspektywa napisania w nim aplikacji bardziej złożonej od nieskomplikowanego CRUD-a przytłaczała mnie pod względem czasowym. Wtedy właśnie zainteresowałem się frameworkami. Pierwszym, z którym miałem styczność, był CakePHP, jednak wtedy było na niego trochę za wcześniej – byłem po prostu za głupi na ten framework. Trafiłem ze znajomym na CodeIgnitera – i to był strzał w dziesiątkę. Pisałem w nim ponad dwa lata i zrobiłem wiele zleceń. Projekty w nim realizowało też kilka innych osób na moim roku, co można uznać za dobre referencje dla CodeIgnitera – zwłaszcza, że wielu programistów PHP nigdy o nim nie słyszało. Obecnie pracuję z Zendem i perspektywa powrotu do CodeIgnitera wydaje się być nużąca, jednak jest to – moim zdaniem – najlepszy start, jaki mogłem sobie zapewnić w PHP.

Same projekty zespołowe dużo mi dały, ponieważ przez wszystkie na studiach inżynierskich realizowałem z kolegą, z którym dobrze szła mi praca. Pracę próbowaliśmy sobie ułatwiać i stosować np. duże IDE, zewnętrzne API czy systemy kontroli wersji (podczas, gdy reszta ludzi w grupie przesyłała sobie kod paczkami RAR w mailach :>). Na prowadzących raczej nie można było liczyć – ich rola sprowadzała się do nadzorowania projektu i testowania go pod koniec. Nie zapomnę sytuacji, w której prowadzący testował finalną wersję naszego pierwszego projektu, i po kilkunastu minutach, gdy już wydawało się, że skończył, wrócił się jeszcze ze słowami: „Sprawdzę jeszcze, czy przejdzie u Was SQL injection”. Świadomie pominęliśmy to zabezpieczenie ze względu na czas licząc, że prowadzący się nie zorientuje. Podczas, gdy już zastanawialiśmy się nad poprawkami, prowadzący otworzył formularz i zaczął wpisywać: !@#$, po czym wysłał formularz i – nieco zaskoczony – powiedział: „O, widzę, że przewidzieliście to. Wystawiam 5”. Nie wiem, na jakim poziomie była jego wiedza o SQL injection, ale nasz projekt można było wyłożyć nawet pojedynczym apostrofem w dowolnym polu.

Projekty zespołowe na studiach magisterskich były już mniej przydatne, ale to ze względu na olewający stosunek do studiów ze strony ludzi, którzy po części już pracowali lub czekali na obronę.

Wstyd się przyznać, ale SQL i bazy danych ruszyłem dopiero na studiach. Źle ułożony był też harmonogram studiów, który na ostatnim (lub przedostatnim) semestrze studiów I stopnia przewidywał pierwsze zajęcia z baz danych… w Accessie. Oczywistym więc było, że trzeba opanować bazy we własnym zakresie wcześniej.

Na studiach inżynierskich lubiłem też zajęcia z algorytmów i struktur danych. Dość dużo z nich wyniosłem i były ciekawe. Mówię tu jednak o laborkach, na których trafili mi się kompetentni prowadzący. Wykład był nudnym bełkotem dyktowanym z pożółkłych kartek, pamiętających pewnie lata 80.

Jeżeli chodzi o studia magisterskie, to żałuję, że na nie poszedłem. Przy rekrutacji do pracy nikt na to nie patrzył – skończyły się już czasy zatrudniania ludzi na podstawie dyplomu (a przynajmniej dyplomu polskich uczelni), a idąc wtedy do pracy, miałbym 1,5 roku doświadczenia więcej. Moi znajomi, którzy zdecydowali się na taki krok, planują już migrację do Warszawy.

Studia magisterskie były też nijakie pod względem jakości. Na pewno miał na to wpływ fakt, że były realizowane w ramach dużego projektu UE, który przewidywał m.in. wysokie wynagrodzenia za przygotowanie materiałów do zajęć. Brzmi motywująco, jednak termin, w jakim miały zostać opracowane, zamykał się w 1-2 miesiącach. Prowadzący jednak nie popuścili szansy na zdobycie takich pieniędzy, więc większość materiałów była po prostu kompilacją dostępnych w internecie informacji, wstawioną w nowy szablon. A przecież nikt tego merytorycznie nie weryfikował.

Za przydatne zajęcia z II stopnia studiów mogę uznać systemy baz danych. Wprawdzie w momencie ich rozpoczęcia nie było osoby, która by nie znała SQL, jednak ja sam nauczyłem się z nich PL/SQL-a i kilku innych rzeczy.

Co można powiedzieć o kadrze na studiach? To zależy. Przekrój jest dość duży: zdarzają się świetni nauczyciele, posiadający nie tylko wiedzę, ale potrafiący ją przekazać. Ale miałem wrażenie, że na moich studiach były to wyjątki. Prowadzących ze wspominanej już katedry można w większości uznać za zakały tej uczelni. Tematy się pokrywały, doświadczenie mieli nikłe, a na wykładach miałem się wrażenie, że padam ofiarą elokwencji niemających pojęcia o temacie ludzi.

Czego brakowało mi na studiach? Wzorców projektowych. Jest to wiedza, która przydaje się niemal każdemu developerowi, a jest na tyle uniwersalna, że wydaje się być idealnym tematem na zajęcia bez obawy o to, że narzuca się jakiś kierunek studentowi (jak ma to miejsce np. w doborze technologii). Brakuje też ludzi mających praktyczne doświadczenie w IT. Z rozmów z ludźmi z innych uczelni wynika, że pracuje w nich wielu prowadzących, którzy na co dzień zajmują się „swoją” dziedziną na wolnym rynku. U mnie naliczyłem tylko dwie takie osoby, które dodatkowo przerwały karierę na rzecz etatu na uczelni.

Miałem zamiar podsumowania studiów już od kilku tygodni i mam nadzieję, że zawarłem w tym wpisie wszystko, co chciałem przekazać. Być może ktoś wyciągnie wnioski z moich przemyśleń.